Ta historia wraca do mnie jak bumerang. Opisana konsultacja wydarzyła się we wrześniu 2015, a przełomowy dla mnie rozdział tej opowieści miał miejsce w styczniu 2016. Te wydarzenia niezmiennie wzbudzają we mnie ogromne emocje i pozwalają mówić z całym przekonaniem, że chusta to coś, co pozwala zyskać coś więcej niż wolne ręce i odciążony kręgosłup. Chusta potrafi działać także w przestrzeni emocjonalnej i może jest to klucz do zrozumienia jej magii.
Tak pisałam o tym w lutym:
-----------------------------------------------
Opisuję tę trudną, ale też bardzo piękną historię z chustą w tle, będąc
jeszcze pod wpływem emocji związanych z jej ostatnim rozdziałem.
Ale od początku...
Wczesną jesienią zeszłego roku zgłosiło się do mnie małżeństwo, które
chciało nauczyć się wiązać w chuście swoją kilkutygodniową córkę. Po
przeczytaniu formularza zgłoszeniowego wiedziałam, że to będzie
niezwykła konsultacja: Ania i Michał zostali rodzicami adopcyjnymi Zosi
niedługo przed naszym spotkaniem. Jechałam do nich pełna pozytywnego
napięcia, gotowa wesprzeć ich swoją wiedzą i umiejętnościami.
Zaczęliśmy nieźle, część teoretyczna minęła w skupieniu, ale było też
trochę śmiechu. Potem pokazałam wiązanie, omówiłam je, przećwiczyliśmy
dociąganie, węzeł. Rodzice motali lalkę, szło im dobrze. Zosia przez
cały ten czas czuwała w łóżeczku. Pomyślałam nawet, że jest aż nazbyt
spokojna. Ale w końcu przyszedł moment, by zaprosić ją do prób z chustą.
"Ty zacznij, Michał". "Nieee, może lepiej ty". Ania wiązała spięta, choć
było to innego rodzaju zachowanie niż to, które widywałam już u innych
rodziców. Zwłaszcza, że Zosia niezwykle ochoczo współpracowała, a nawet
pojawił się u niej uśmiech. Jednak Ania przerwała w połowie i poprosiła
o przerwę. Po kilku minutach znów spróbowała, ale zakończyła
stwierdzeniem "dziwne to jest, nie umiem tego zrobić z nią". Zrobiła
herbatę, usiedliśmy, Zosia znów leżała w łóżeczku. Po chwili ciszy
Michał powiedział, że Zosia nie jest ich pierwszym dzieckiem. Ania była
kiedyś w ciąży, urodziła piękną dziewczynkę, która jednak była chora i
wkrótce zmarła. Niedługo potem choroba Ani zakończyła się usunięciem
macicy. To był dla nich wielki cios, marzenia o dziecku legły w gruzach.
Długo dochodzili do siebie. Jednak po jakimś czasie delikatny promyczek
instynktu macierzyńskiego kazał Ani zapytać Michała, co myśli o adopcji.
Okazało się, że on też już o tym myślał. Postanowili działać. I w końcu
udało się!
Zosia trafiła do nich latem. Urocze, pulchne dziecko. Ania i Michał byli
niesamowicie podekscytowani, czekali na tę chwilę bardzo długo. Jednak
po pierwszych wspólnych dniach musieli w końcu szczerze ze sobą
porozmawiać. Byli pełni rozczarowania i rozgoryczenia. Głowy mieli pełne
wspomnień o zmarłej córce. Ciągle pojawiały się pytania: "czy ona byłaby
taka sama jak Zosia?", "czy zachowywałaby się tak samo?"... Ania
podzieliła się ze mną jeszcze jedną myślą: to, że Zosia jest taka
spokojna i niewymagająca, jest dla niej okropnym ciężarem, bo nie może
się spełnić jako matka. Dziecko powinno ciągle płakać i potrzebować
matczynej obecności; z kolei matka powinna być zawsze gotowa, by
odpowiedzieć na potrzeby dziecka. Ale Zosia sprawiała wrażenie, jakby
nie potrzebowała Ani. A Ania nie umiała wykrzesać z siebie takiej
miłości, na jaką ta mała dziewczynka zasługiwała.
Wczesną jesienią Ania i Michał przyjechali z Zosią do Poznania na
krótkie wakacje. Tutejsi znajomi powiedzieli im o chuście - że jest to
narzędzie pomagające być bliżej dziecka. Michał pomyślał, że to jest to!
Działał szybko i jeszcze w trakcie poznańskiego urlopu szukał doradcy
noszenia. Znalazł mnie... I tak kilka dni później siedzieliśmy przy
herbacie, po jednym niedokończonym wiązaniu, ze łzami wzruszenia w
oczach. W końcu powiedziałam: "Słuchajcie, zróbmy to! Spróbujmy to
dokończyć, a potem sami zdecydujecie, co z tym dalej zrobić".
No i ćwiczyliśmy. Oboje zamotali Zosię po dwa razy. Wiązania były
naprawdę dobre! Myślę, że rozluźnili się po tym, jak opowiedzieli mi
całą swoją historię. Przy pożegnaniu zostawiłam im swój adres domowy
mówiąc, że jeśli jeszcze podczas pobytu w Poznaniu potrzebowaliby
jakiejś pomocy, to mogą do mnie przyjechać.
Do domu wróciłam wyczerpana, ale wierzyłam, że wszystko się ułoży. Po
niedługim czasie wysłałam im wiadomość z pytaniem, jak im idzie.
Odpowiedzieli bardzo zdawkowo, jakby nie chcieli o tym mówić, więc
postanowiłam wycofać się z tej historii.
I nagle, 29 stycznia, znalazłam w skrzynce pocztowej list. List od Ani i
Michała. Bardzo intymny, pełen emocji. Była tam miłość, była euforia,
opis matczynej troski, ojcowskiej opieki. Były też wstyd i wyrzuty
sumienia, że w pierwszych tygodniach z Zosią nie umieli jej pokochać.
Nie chcę cytować tego listu. Wystarczy to, że u nich naprawdę wszystko
się zmieniło i oni twierdzą, że to przede wszystkim dzięki chuście.
Zosia jest największym skarbem, jaki mają. Po powrocie do domu Ania
bardzo dużo kangurowała i nosiła w chuście. Po jakimś czasie nawet
zaczęła mówić, że to trochę jak ciąża, nieco inna i krótsza, ale ciąża. Ciąża, której tak bardzo brakowało w układance z dzieckiem i rodzicami w rolach głównych. To było bardzo pomocne w budowaniu relacji z Zosią - uczucie bliskości
i jedności z dzieckiem. I to jest w chuście niesamowite, że dzięki niej
można tworzyć coś ważnego nie tylko dla dziecka, ale też dla rodzica.
Tę historię będę pamiętać do końca życia. Jestem jej częścią i jest to
dla mnie niezwykle ważne. Daje mi to siłę do działania jako doradczyni
noszenia, bo wiem, że to ma sens i że jest to potrzebne wielu rodzinom.
Ubogaca mnie to też bardziej ogólnie, jako człowieka.
Dziękuję Ani i Michałowi za możliwość opisania ich historii. Mam
nadzieję, że pomoże ona komuś, kto może jest w podobnej sytuacji.
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza